Mój stary jest fanatykiem prasy
drukowanej. Odkąd pamiętam charakterystyczne logo z czerwonym
prostokątem przewalało się przez stoły, krzesła, podłogi naszego M4.
Zawiązywana teczka u pani w kiosku
Ruchu, do której sumiennie, w dzień w dzień odkładała rzeczony egzemplarz,
odbierany przez ojca po pracy.
I dodatki, oczywiście. Wyrzucane rękami, a oczami wyobraźni (nie)widziane
spadające lasy. „Dom” wyrzucany jak dąb padał. „Turystyka” – lipa. „Komunikaty”
– świerki jak zimowe kwiaty. „Auto Moto”
– jak maszty upadały sosny. „Supermarket” – modrzew. Klon był „Nieruchomościami”. „Mój komputer” –
i buk się korzeniem nakrywał. Jednak za przykładem Adasia Miauczyńskiego, z każdym precz dodatkiem, ich żywicą nikt z naszej
familii się nie zakrwawiał.
Morowa i od razu stawiająca na
baczność „Polska Zbrojna”. Do tej pory nie wiem czy kupowana z zawodowego obowiązku
czy ze szczerego zainteresowania.
Kultowy już w pewnych kręgach
dwutygodnik szaradziarski „Rozrywka”.
Ujęty w zgrabnej formie oktagonu
tygodnik „NIE” Urbana, wydawany na śliskim papierze, na którego skromnym
skrawku swe bujne wdzięki prezentowały w stroju Ewy frywolne, roześmiane panie.
„Tele Tydzień” przewalany przez
wszystkich z pogardą, w dowolnej konfiguracji fotel-stół-sofa. Regularnie
profanowana przeze mnie i siostrę okładka. Barbara Bursztynowicz z premedytacją
przerabiana na piratkę, Artur Żmijewski na SS-mana, z zziejącą i przebijąjącą
na 4 strony swastyką na czole.
Rodzicielka z uwagą wertująca
stronę po stronie, czytająca poradę za poradą, wycinająca enty przepis na
kotlety jajeczne, czyli mikrokosmos „Poradnika Domowego” w mikrokuchni.
Siostra będąca w fazie licealnego
buntu, zamykająca się z hukiem w swoim pokoju z mroczną, pokazującą język,
rockowo-grunge’ową „Machiną” pod pachą.
Część skromnego kieszonkowego
przeznaczałam na „Bravo”, „Bravo Girl” (nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że
wypieki na mojej twarzy powodowały li tylko: „listy od czytelników” oraz fotolovestory), „Twist” „Popcorn”...
Chyba tliły się we mnie wyrzuty sumienia, bo dla równowagi kupowałam też
ambitne „Cogito”.
Formowanie się sterty łączyło się
płynnie z procesem „uleżenia”. Prasa
fermentowała w makulaturę, automatycznie rodziła się na nowo, zyskiwała powtórne
życie. Od tej pory jej drugie imię brzmiało - wyściółka. Przy przesadzaniu
fikusa, podczas remontów dzielnie starała się chronić panele i terakotę. Awaryjnie
robiła za dywanik/chodniczek/wycieraczkę dla dodatkowych butów zimową, pluchową
porą. Raz do roku, wiosną pojedyncze strony leżały grzecznie w rządku pod
parapetami, gdzie chłonęły kapiącą wodę z dopiero co powieszonych, wypranych firanek.
I tylko w głębi
duszy jak ząb z dawna ćmiący, lękam się tej wariackiej sztafety pokoleń. Mój
stary jest fanatykiem prasy drukowanej. I na mnie się ten obłęd pewnie nie
zakończy…
Komentarze
Prześlij komentarz