Karen Stone to druga bohaterka stworzona przez Tennessee Williamsa
(dla odmiany powieściowa), w którą wciela się na dużym ekranie Vivien
Leigh (po brawurowej Blanche Dubois w „Tramwaju zwanym pożądaniem”). Rzut oka na dość
skromną filmografię aktorki, pozwala wysnuć wniosek, iż Leigh czuła, że
williamsowskie bohaterki są skrojone na jej miarę i możliwości
aktorskie. Trudno nie zauważyć podobieństwa postaci zarówno Blanche jak i
Karen Stone do ich odtwórczyni, która wlała w nie hektolitry swoich
własnych emocji i zaznaczyła mocnym psychologicznym rysem, wynikającym z
takich, a nie innych doświadczeń życiowych. Tak silne utożsamienie
aktorki z graną rolą jest tym bardziej ciekawe, a nawet zabawne, w
kontekście filmowej postaci młodej, debiutującej aktoreczki Barbary,
która chwali się, bodaj dwa razy, że jedzie do Nowego Jorku odkrywać
tajniki słynnej i modnej Metody. Jak wiadomo gra aktorska Vivien
opierała się na solidnym, klasycznym angielskim teatralnym wykształceniu
(ugruntowanym przez dwudziestoletnie małżeństwo z szekspirowskim
aktorskim gigantem – Laurence Olivierem).
Nie trzeba daleko szukać,
wszak Karen Stone wciela się w postać Rosalind z komedii „Jak wam się
podoba” Szekspira, gdzie, notabene, odnajdujemy motyw theatrum mund,
który następnie w filmie jest parokrotnie przywoływany.
W analizie
„Tramwaju…” często przeciwstawia się podręcznikową grę Marlona Brando wg metody
Stanisławskiego, (choć gwoli ścisłości, należał do
wychowanków Stelli Adler, nie Strasberga) z teatralną i klasyczną grą
Leigh (choć Kazan nakazał jej również bezwzględne stosowanie Metody pod
groźbą utraty roli). Wydaje się, że Leigh, paradoksalnie, bezwiednie
spełniła po mistrzowsku wymogi zawarte w koncepcji budowania postaci
podług zaleceń Stanisławskiego, przefiltrowanych na hollywoodzki grunt
przez Lee Strasberga. Bo czy aktorka nie wcielała się w rolę Blanche czy
Karen (a nawet Scarlett), opierając się na sytuacjach z własnego życia ,
czerpiąc odpowiednio z bogatego rezerwuaru uczuć i doświadczeń? Czy
właśnie ten fakt nie miał fundamentalnego znaczenia dla „poczucia siebie
w roli i roli w sobie”?
Myślę, że Tennessee Williams nie mógł
wymarzyć sobie lepszej filmowej odtwórczyni swoich bohaterek niż Vivien
Leigh. Uwielbiam ekranizacje jego dzieł (mimo iż dla większości
dzisiejszych widzów pachną naftaliną starego Hollywoodu), ponieważ
opierają się na dialogu, a co za tym idzie na grze aktorskiej. Kluczem
do udanej ekranizacji jest zatem dobrana obsada, która wzajemnie się
dopełnia i zazębia. Między aktorami musi dochodzić do interakcji, musi
iskrzyć, widz powinien napawać się buzującą z ekranu chemią między
postaciami, umiejętnie przez nie dawkowaną, by w wielkim finale znalazła
w końcu ujście. Przykłady? Oczywiście, „Tramwaj…” czy „Kotka na gorącym
blaszanym dachu”. Nie można zapominać o wątkach amerykańskiego
Południa, które przemycał w swojej twórczości Williams w mniej lub
bardziej zawoalowanej formie, za co cenię go podwójnie. W tym przypadku
akcja rozgrywa się w Wiecznym Mieście, ale piętno patriarchatu zbiera i
tu krwawe żniwo (tak a’propo to myślę, że interesująco wyglądałaby
analiza porównawcza „Rzymskiej wiosny…” z „Rajem: miłością” Seidla:))
Niestety,
w „Rzymskiej wiośnie pani Stone” nie udało się dobić do tak kosmicznego
poziomu, a kładę to na karb młodego, niedoświadczonego i debiutującego
(!) Warrena Beatty’ego, który według mnie nie podołał roli, ale jak już
spadać to z wysokiego konia :). Można gdybać jak wyglądałby film, gdyby
Vivien za partnera miała Paula Newmana, powtórnie Marlona Brando czy
Montgomery’ego Clifta (oczywiście pomijam różnicę wieku między tą trójka
a W.B.), ale jednak trochę szkoda tego obsadowego niewypału, tym
bardziej, że to przedostania kinowa produkcja w dorobku Leigh.
W
ostatecznym rozrachunku, chcąc nie chcąc, aktorka przygniotła, wręcz
znokautowała siłą aktorskiego rażenia, biednego Beatty’ego. Trochę szkoda mi go było, zwłaszcza obserwując jego nieudolne próby
mówienia z przekonująco brzmiącym włoskim akcentem (swoją drogą
ciekawi mnie, co na temat swojego debiutu sądzi z perspektywy lat i
doświadczenia sam aktor:))
To, że darzę wielkim sentymentem Vivien
Leigh, to za małe słowo. Pomijam tu takie oczywistości jak: posągowa
uroda, ikoniczna rola Scarlett O’Hary, czy bycie sztandarową gwiazdą
złotej ery Hollywood z jego elegancją, klasą i nieskazitelnością. Dla
mnie Vivien wymyka się tym utartym klasyfikacjom, jest coś nieuchwytnego
w jej gestach, w grze, w spojrzeniu...
W pewnym momencie aktorka w
„Rzymskiej wiośnie…” raczy nas tym niezapomnianym, dziewczęcym uśmiechem
Scarlett O’Hary sprzed ponad dwudziestu laty. Pomimo upływu lat, urody
nadszarpniętej zębem czasu - zmarszczek, podkrążonych oczu, pomimo
zmienionego przez wypalone tysiące papierosów, surowego, wyostrzonego
tonu głosu, w tej krótkiej chwili, dosłownie przebłysku, ujrzałam cień
młodej, beztroskiej, zakochanej i przede wszystkim szczęśliwej
dziewczyny, nie nękanej przez demony cyklofrenii. Może to oto chodzi,
może w tym właśnie objawia się geniusz Vivien Leigh? W jej
bezkompromisowym wyborze ról, rzutujących i tak bardzo odbijających się
później na jej kruchej psychice (oczywiście, z drugiej strony, gdyby nie
to, nie zagrałaby tak brawurowo)? W byciu sobą, w publicznym dzieleniu
się swoimi słabościami, odsłanianiu siebie, jednak poprzez korzystanie
przy tym z pełną świadomością z warsztatu scenicznego, utrzymując to
wszystko w ryzach i w ramach granej postaci? Krucha fizycznie? Owszem.
Psychiczne? Niby też, ale ile trzeba mieć odwagi i właśnie… siły
psychicznej, żeby mierzyć się z takimi wyzwaniami na oczach milionów?
Ech, a teraz przypomnijcie sobie o dzisiejszych zachwytach nad Michaelem
Keatonem i jego „Birdmanem”… Prawda, że przy „wyczynach” Vivien wypada
blado? :)
,,Rzymska wiosna pani Stone”, 1961, reż. J. Quintero
,,Rzymska wiosna pani Stone”, 1961, reż. J. Quintero
Komentarze
Prześlij komentarz