Przejdź do głównej zawartości

Radosny wykwit clintonowskich lat 90.

Gigant kina – Mike Nichols, postanowił wziąć na reżyserskie bary jakże wdzięczny do nakręcenia motyw mezaliansu przyobleczony w szaty komedii pomyłek. Śmiejemy się więc sami z siebie, parodiujemy, wytykamy wady i słabostki, nieustannie przy tym chichocząc i zamaczając usta w białym winie („ma mniej garbników niż czerwone”). Tak, tak, a za tym śmiechem, za tą prześmiewczą satyrą, za siedmioma warstwami pudru, za siedmioma cekinami kryje się piękna, moralizatorska przypowieść o tolerancji, miłości, wzajemnym szacunku…
W 1967 zgadywaliśmy z Katherine Hepburn i Spencerem Tracy „kto przyjdzie na obiad”? Nie trudno się domyślić, że po Marszu na Waszyngton, po gaszeniu przez federalnych „Missisipi w ogniu”, był to czarnoskóry narzeczony. Niby miało być edukacyjnie – oswajanie na ekranie wizji nowego po-segregacyjnego amerykańskiego społeczeństwa, ukazanie, że nie taki czarny diabeł straszny jak go białe szatany z Południa malują, ale chyba za bardzo chcieli być pro (jako rzecze stare porzekadło - nadgorliwość gorsza od faszyzmu), bo przewrotnie wyszło jednak rasistowsko (o zgrozo!). Sydney Poitier jako kandydat na męża musiał być: przystojnym, nieskazitelnym, sytuowanym, znakomicie wykształconym, dojrzałym, inteligentnym, wyrozumiałym, podręcznikowym przykładem self-made-mana (level hard, bo black), słowem ucieleśnieniem ideału, którego w prawdziwym życiu próżno szukać. Ach i te beztroskie obnoszenie się na prawo i lewo ze strasznym, obrzydliwie niepoprawnym politycznie „negro”! :D
Hollywood postanowiło przyjść z propagandową odsieczą raz jeszcze, przepracować i odreagować traumę epidemii AIDS, otworzyć na oścież filmową szafę, wywietrzyć ją porządnie z reaganowskiego konserwatywnego zaduchu. I tak oto, rozpoczynamy ekscytującą eksploatację wątków LGBT („Moje własne Idaho”, „Filadelfia”, „Forrest Gump”, „Chłopaki na bok”, „Gia”, ,,Lepiej być nie może”, „Nie czas na łzy”, „Anioły w Ameryce”) zapoczątkowującą radosny korowód postaci, które stały się kolejną receptą na zapewnienie sobie Oscara (od Toma Hanksa przez obywatela Milka Penna po Matthew McConaughey’a).
Ok, więc odkurzamy stary hicior Stanleya Kramera, zastępujemy czarnych gejami, oh, wait… Nie! Idziemy po jeszcze mniejszej linii oporu i żywcem rżniemy francuski pierwowzór z 1978 roku pt. „La cage aux folles” teksańską piłą mechaniczną. Można? Można.
Tak, Żydzi są be, ale wyjaśnienie dlaczego, staje już nam w gardle, bo drżymy przed złowieszczym widmem antysemityzmu (czyżby hollywoodzka samo-cenzura nie pozwalała?) i nie chcemy głośno wywoływać niebezpiecznych demonów, trzymając się w granicach bezpiecznej poprawności politycznej. Beztrosko brniemy zatem w wybiórcze naigrywanie się z bezpiecznych i oswojonych kwestii, ograniczających się do demaskowania bigoteryjnych, sztywnych konserwatystów z Midwestu i powielanie stereotypu homoseksualisty jako „przegiętej, neurotycznej, sympatycznej, błyskotliwej cioty parającej się artystycznym zajęciem” (choć przyznam, że w skrytości ducha marzę o takim gay best friend:)).
Ten film jest tak zły (w porównaniu z wyżej wymienionymi produkcjami) jak tragicznie, niemożebnie zła gra niejakiego Dana Futtermana w roli Vala Goldmana w porównaniu z resztą obsady.
Kilka lat po „Klatce…” poznajemy tatę/rodziców/rodzinę z despotycznym teściem de Niro i pechowym zięciem Stillerem na czele.
We wszystkich tych filmach („Zgadnij…”, „Klatka…”, trylogia „Poznaj…”) mamy do czynienia z przefiltrowanym na grunt amerykańskim motywem mezaliansu – zatem, owszem, zderzamy różne grupy społeczne, światopoglądowo-rasowo-płciowo skrajnie odmienne (czarny-biały, homofob-gej, liberał-konserwatysta), a przecież w pierwotnej wersji rodem z XIX-wiecznych powieści, mezalians opierał się na stricte klasowych różnicach. Może gdyby ci postępowi, liberalni twórcy wyżej wspomnianych filmów zdecydowali się skonfrontować ze sobą familię rednecków z Tennessee i państwa WASP-ów z Upper East Side wyszłoby mniej głupkowato i sztucznie? Autentyczniej i bardziej wiarygodnie? Wszak „nie bratamy się z ludem” tylko pozostajemy (mimo dzielących różnic) na własnym podwórku niższej/wyższej klasy średniej. A potem dziwimy karkołomnej krucjacie Trumpa w bejsbolówce pt. "make America great again”...

,,Klatka dla ptaków”, 1996, reż. M. Nichols

Komentarze

  1. Czesc, pisze tu, bo dopiero teraz zauwazylem, ze juz nie ma poczty na fw (zaraz tam nie bedzie niczego, a przynajmniej niczego na plus). W kazdym razie zauwazylem komentarz odnosnie "Moze pora z tym skonczyc", ze jest to film rownie nielatwy w odbiorze, co proza Wallace'a, i o ile w pelni zgodze odnosnie filmu (z naciskiem na to, ze zdarzaja sie filmy mocno przekombinowane, a i tak bedace dobra i interesujaca rozrywka oraz wyzwaniem, tak w tym przypadku bardziej dosc meczacym i ciezkostrawnym), tak w jego kwestii musze zaoponowac. Owszem, mnie samemu rowniez lektura "Bladego krola" (niestety "Infinite Jest" mam tylko w formie pdf, a nie lubie tak czytac ksiazek) przysporzyla troche trudnosci i nie byla najszybciej przeczytana ksiazka w zyciu, jednakze cala historia na pewno niezmiernie mnie wciagnela i zaintrygowala, nawet pomimo faktu, ze dosc wyraznie widac, ze brakuje dalszego poprowadzenia watkow, lecz jest to niestety niemozliwe z oczywistego powodu. Jak dla mnie bylo to jedno z zeszlorocznych czytelniczych odkryc, a chociazby tacy "Bracia Karamazow" wymeczyli mnie zdecydowanie bardziej i w mojej opinii Dostojewski ma lepsze pozycje w swojej bibliografii. Jakby co nie zamierzalem sie chwalic jego znajomoscia, bo sam dopiero pare lat temu sie za niego zabralem na powaznie, ale w sumie glownie on przychodzi mi na mysl w przypadku nielatwych do przebrniecia ksiazek, moze jeszcze Dick z okresu, gdy juz calkowicie odlecial ;)

    Jesli tu jeszcze zagladasz to pewnie i bedzie Ci sie chcialo odpowiedziec na te wypociny (bo tez za bardzo lubie sie rozpisywac, coz poradzic), to wygodniej zapewne bedzie jak podam swojego maila: sneerer99@gmail.com

    Pozdrawiam
    Maklovich

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz